— Ależ on raniony w bok.
— Proszę cię, nie przerywaj... Zawsze starasz się zbić mię z tropu...
Helena umilkła; szyjąc, słuchała cierpliwie długiej historji o panu Wilczyńskim, a chwilami spoglądała na chorego, jak gdyby w obawie spełnienia się na nim groźnych przepowiedni; ale on leżał cichutko i wcale nie był podobny do pana Wilczyńskiego.
Z dniem każdym polepszenie stawało się widoczniejszym: chory robił się coraz weselszy, uśmiechał się i dziękował.
W domu tymczasem życie wracało powoli do zwykłego trybu. Wichlicki nauczył się prędko rozumieć różne jego szmery i głosy. Budził się zazwyczaj pierwszy, kiedy w domu panowała jeszcze cisza i wszyscy spali. Z łóżka swego widział przez otwarte okno niebo, płonące od wschodzącego słońca, górskie szczyty, w mgłę i cienie spowite, i rozmyślał nad niezwykłemi wydarzeniami ostatnich czasów, o owej nocy, kiedy śmierć tak blizko zajrzała mu w oczy, gdy myślał, że wszystko stracone; i o tej chwili cudownego przebudzenia w pokoiku schludnym, pełnym słońca, na miękkiej, czystej pościeli, gdzie o uszy jego obijała się mowa polska, a przy łóżku stała złotowłosa, polska dziewczyna... I ta staruszka taka zabawna... i ci jej synowie, jak wilki leśne... i tajemnicza Justyna, która także zresztą miewała czasem uśmiech dla niego... A w obejściu wszystkich, w zwyczajach domu takie jakieś dziwne przypomnienie kraju rodzinnego, łagodność, grzeczność, uprzejmość... Więc choć przez otwarte okno
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.