zupełnie ostygła... Ciociu, niech mu dadzą spokój! — prosiła Hela.
— Istotnie, proszę jeść; a później nam pan opowie, jak się to stało.
— W bardzo prosty sposób — opowiadał, zajadając, Stanisław. — Zgubiłem drożynę, którą wyszedłem z wąwozu, i trafić do niej nie mogłem; zaplątałem się w tysiącu różnych ścieżek i dostałem się w taki gąszcz, że ni w prawo, ni w lewo. Po niziutkich przejściach, pod bluszczem i powojami, musiałem nieraz czołgać się na czworakach wśród takiej ciasnoty, że zawadzałem łokciami, a ciemno było i czasami taki zaduch, wstrętna woń wężowa...
Jurek uśmiechnął się.
— Dobrze jeszcze, że pan tam nie spotkał gdzie niedźwiedzia lub barsa[1] — rzekł Szymon. — Miałem raz zdarzenie...
— Cicho!... Nie przeszkadzaj!... Cóż było dalej?...
— Najgorsze rododendrony, przedostać się przez nie niepodobna. Niewysokie to i niebardzo gęste, ale oplącze, uwikła niby sieć. To noga, to głowa, to lufa od karabina utkwi wśród krzyżujących się wici... Nie mogłem sobie dać rady; niepodobna było spuścić się na dół do potoku, gdyż wszędzie były prostopadłe urwiska; chodziłem więc, aż się ściemniło. Wówczas wdrapałem się na drzewo...
Jurek znowu roześmiał się cicho; po twarzy Heleny i wszystkich obecnych przeleciał także uśmiech.
— Potym zobaczyłem światło, zwróciłem się w tę
- ↑ Pantera kaukaska.