otwór w zaroślach Justynę i Sembata na zakręcie ścieżki; przypuszczał, że przyszli mu pomóc. Doszedszy jednak do miejsca, znalazł już tylko Sembata, który z ręką na piersi kiwał mu głową, ale pomagać nie myślał.
— Co u djabła?... Przysiągłbym, że tu była... Czyżby ten stary wiecheć miał prawo do swojego „o!...“ Cha! na bezrybiu... Wszystkie one jednakie...
Przyszedszy do domu, mimowoli zaczął uważniej, niż wypadało, przyglądać się Justynie, widocznie tym zmieszanej. Wydała mu się znękaną i chorą, ale niegdyś była pewnie ładną.
„Z Helą tak nie będzie“ — pomyślał.
„Miało dziewczę wielki pech,
Kawalerów miało trzech...“
I pewnie, aby się o tym przekonać, jak tylko pani Strasiewiczowa zasiadła w fotelu do poobiedniej drzemki, pobiegł na łąkę do kosiarzy. Pracować mu nie dali, więc wyciągnął się na trawie w cieniu orzecha i, rozmarzony, spoglądał na żywą zieloność murawy, na gaje, zalane potokami oślepiającego słońca, na kosiarzy w białych koszulach, błyskających kosami, na kobiety, uwijające się z grabiami w ręku. Duży, mieniący się wąż przesunął się w pobliżu, lekko sycząc, ze łbem wzniesionym do góry; na gałęzi tuż nad jego głową siadł ptak barwnopióry i, znużony gorącem, cicho świergotał. Wysokie, aksamitne trawy kłoniły się ku niemu; zioła i kwiaty rzucały mu w twarz wonie z sze-