Jak tylko Helena z koszykiem w ręku ukazała się na ścieżce, powstał z miejsca i zbiegł ze schodów, doganiając wychodzącą za furtkę.
— Widzi mama?... Mama nic nie widzi... — mruknął Szymon, ruchem głowy wskazując oddalającą się parę.
— Owszem. Ale cóż mam robić?... Nie mogę zbytnio krępować dziewczyny; jeszczeby pomyślała, że wymagamy od niej zapłaty za naszą... opiekę.
— Dobrze, dobrze... Niech mama robi, jak chce. Mama tak zawsze... a później się skarży!... Tylko, jeśli co się stanie...
— Ja się skarżę?... Ja robię, co chcę? Przeżegnaj się, Szymonie!... A zresztą, co się ma stać?... Za parę tygodni odjedzie, dziewczyna popłacze i zapomni... Nawet dobrze, jeżeli się przekona, że w nas tylko ma szczerych przyjaciół... On mi mówił, że się żenić nie może, gdyż jest ubogi, a przytym ma tam jakieś obowiązki i cele... że tylko bogatą mógłby wziąć za żonę...
— I wiedząc o tym, mama pozwala, żeby on plótł, Bóg wie co, dziewczynie...
Urwał nagle, gdyż weszła Justyna i zaczęła niby sprzątać ze stołu. Pani Strasiewiczowa położyła pończochę i zdjęła okulary.
— Mówmy szczerze, Szymku — rzekła z powagą. — Nie myśl, że jestem ślepa... Widzę ja dobrze, co się święci... A ty, gdybyś był rozumny, sambyś się domyślił, co ci robić wypada, i pojechał szukać sobie innej... Moglibyśmy sprzedać część bydła. Ona nie dla ciebie... Z obawą czekam, co to
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.