Szukał już od pewnego czasu, choć nikomu o tym nie mówił. Dziś wcześniej przerwał poszukiwania, gdyż zabił dzika i szedł właśnie po konia, na którym miał przywieźć zdobycz. Gdy spuszczał się w szczelinę, kamienie strącone przez niego, upadając z łoskotem, zwróciły uwagę rozmawiających.
— Ktoś tu był — rzekła Helena, podnosząc się z ziemi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— A nie widziałeś ich tam? — zapytał Szymon brata, uprowadzającego naprędce schwytanego konia.
— Idź do djabła! — odrzekł Jurek.
Złość młodszego brata umocniła go jeszcze bardziej w postanowieniu jak najprędszego pozbycia się nieproszonego natręta z domu.
Nie mógł tego zrobić wprost, gdyż rozumiał, że miał pewne względem Wichlickiego zobowiązania, ale czuł instynktownie, że z takim jak on człowiekiem da się to łatwo zrobić. Zaraz tegosamego dnia przy stole rozpoczął pierwsze kroki: trzymał się tak, że gość widział go wciąż z profilu, z odpowiedzią zwlekał, nie podsuwał mu chleba, ni soli, gdy Stanisław próbował zawiązać rozmowę, przerywał ją i uwagę wszystkich w innym zwracał kierunku. Pani Strasiewiczowa, widocznie też zakłopotana, nie zapraszała gościa do jedzenia, nie podsuwała mu półmisków, jak to zawsze dotąd czyniła; wyręczała ją Helena. Stanisław przypisywał z początku tę zmianę w zachowaniu się rodziny chorobie Szymona i ogólnemu z tego powodu roztargnieniu, ale wkońcu umilkł zdziwiony, zaczął przy-