— Zwracamy się do pana, gdyż... matka prosiła: chcielibyśmy uniknąć rozgłosu... Ale jeżeli nie umiesz, to mów prędko, a udam się do felczera.
Gniew go ogarnął, gdyż skłamał: nie matka, lecz Helena go wysłała.
— Dobrze. A konia masz pan?
— Niech pan siada na mego, a ja wrócę przez lasy piechotą.
W chwilę później Stanisław cwałował w kłębach kurzu i potokach południowego słońca przez pustą a jedyną ulicę miasteczka. Z przysłonionych okien wychylały się głowy kobiece, a z ciemnych wnętrzy sklepów i „duchanów“ wysuwały się męskie postacie w ciemnych czerkieskach z kindżałami, a nawet z rewolwerami i krzywemi szablami u boku, w białych, czarnych lub szarych baszłykach, malowniczo zawiązanych na głowie.
— Dobry koń! — mówili, cmokając i uderzając się rękami po lędźwiach.
— Cha! Możebyś ukradł? Twardy kąsek!
— To tych Polaków z podgórza!
— A ot i Jurek!
— Bismillah!
— Bez karabina... Co się stało?
Zarzucili go pytaniami w łamanej ruszczyźnie. Machał ręką i mijał ich, nie zatrzymując się wcale.
— A niedźwiedzia zabiłeś? Pamiętaj, żeś mi obiecał sprzedać pół skóry! — krzyczał za nim wysoki Czerkies z krogulczą, żółtą twarzą i czarną długą brodą.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.