Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/14

Ta strona została przepisana.

kiwał tułowiem, głową i wołał fałszywie słodkim głosem:
— Witajcie, mili goście! Bądźcie łaskawi, Wojciechu Tomaszewiczu, i wy, Barbaro Iwanówno, i wy, Tadeuszu Wojciechowiczu!... Dziękujemy pokornie, żeście przypomnieli sobie nas, starych przyjaciół, i nie ominęli po drodze!...
Ujął konia za uzdę i wprowadził na podwórze. Otuleni w grube kożuchy przyjezdni z trudem wygramolili się z wnętrza „poszni“, które Tadzio natychmiast odprowadził w głąb dziedzińca, pod krytą płaskim dachem szopę. Następnie zaczął wyjmować z sani baryłeczkę oraz biesagi. Piegowaty, chudy wyrostek przybiegł mu z domu na pomoc i, przywitawszy się z nim przyjaźnie, podchwycił rzeczy.
— A to tam? — spytał, łypiąc okiem w stronę pozostałej w „poszniach“ skrzynki.
— To zostanie, dopóki tatuś nie powiedzą. Tak kazali. Nie potrząsaj, Borja, biesagami. Jeszcze co rozbijesz.
— Acha!... Chodź, chodź, Tadzik! Nie kłopocz się, już sam przyjdę konia wyprząc. Pewnie zanocujecie?!
— Chyba nie. Tatuś mówili, że mają jutro pomół duży, że się śpieszą...
— Wy bo zawsze się śpieszycie, a my nie! Bo i poco?... Gdy się jedno kończy, zawsze się coś nowego zaczyna... Więc poco?
— Poto, żeby... nadążyć!
— Ehe, głupstwo!... A jak się nie nadąży, to co?... Też nic!... Pogniewają się trochę i przestaną!...