Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/15

Ta strona została przepisana.

— Zawsze wstyd!... Obiecało się i nie dotrzymało słowa!...
— Phi!... Gdybym miał tyle rubli, co słów próżnych się mówi, tobym do kopalni złota nie potrzebował chodzić!... Byłbym bogaaaty!... — przeciągnął chłopak. — Chodźmy, bo już starzy poszli.
Przyjezdni, otrzepawszy się ze śniegu i szronu na stopniach ganeczku, weszli, poprzedzani przez uśmiechniętego wciąż gospodarza, na mały korytarzyk, a stamtąd na lewo do świetlicy.
Czyściuchna, jasna izba o złotych, gładko struganych modrzewiowych ścianach, pełna była blasku słońca, wpadającego przez dwa dość duże okna. Pośrodku stał biały, czysto wymyty stół, wzdłuż ścian ciągnęły się ławy, a w lewym rogu pod pułapem widniała w srebrnych „rizach“ ikona. Paliła się przed nią lampa z zielonego szkła, zawieszona na trzech łańcuchach.
Przybyli, spojrzawszy w tę stronę, zrobili katolicki znak krzyża na piersiach i skłonili cokolwiek głowy, niedużo — nie więcej, niż się należało... „obcemu Bogu“.
Pilnie śledzili ich zachowanie się gospodarz z gospodynią, grubokościstą, piegowatą babą, która wyszła właśnie na spotkanie gości z drugich drzwi na prawo, wiodących do świetlicy.
— Ach, jakże się macie, Wojciechu Tomaszewiczu i wy, Barbaro Iwanówno!?... Jakże dawno nie widzieliśmy się?... Jak to dobrze, żeście przyjechali... Właśnie miałam sen!... — wołała piskliwym głosem, nie odpowiadającym zupełnie jej tęgiej figurze.