Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Haim!... — odpowiedział pan Wojciech z uśmiechem zadowolenia.
— Więc kiedyż towar? Mam przyjeżdżać, czy jak. Macie pewnie na składzie wszystko u siebie!... Zabiegli wy wy bogacz!...
— Część zaraz dam, a po resztę przyjedziecie, — odpowiedział pan Wojciech ze wstrzemięźliwym uśmiechem.
— Więc przywieźliście trochę? A dużo?... Dajcie dużo, wmig rozprzedam.
— Przywiozłem, ale niedużo, skąd dużo?
— Któż będzie miał jak nie wy, Wojciechu Tomaszewiczu! Któż nam zawierzy, ciemnym, biednym, sybirakom, jak nie wy?! — westchnął pokornie Wołkow.
— Każcie chłopcom przynieść z „poszni“. Bo i do domu nam czas. Późno, niech mój chłopiec konia zakłada!...
— Co wy, Wojciechu Tomaszewiczu!? Myślicie, że was bez obiadu puszczę. Droga daleka...
— Właśnie!...
— To co!? Czy tak, czy owak, przejechać ją trzeba!... Sytym koniem i z pełnym żołądkiem, to łatwiej i prędzej... Księżyc w nocy świeci, niegorzej jak we dnie!... A może zanocujecie?
— Boże zachowaj, nie możemy, nie proście!... Żono, czas już...
— Radzibyśmy u tak miłych gospodarzy, ale nie możemy. Moja Franka sama w domu, rady sobie nie da!... A i czasy niespokojne — włóczą się koło miasta