Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/22

Ta strona została przepisana.

rozmaite przybłędy... — broniła się pani Wojciechowa, wychodząc z alkierza.
— To prawda, czasy niespokojne, zgodziła się gospodyni.
— I u nas był niedawno taki czerkies...
— Ale obiad zjeść musicie! To potrwa niedługo!... Zbieraj do obiadu, żono, a my tymczasem z „panem“ Wojciechem towar spiszemy.
Chłopcy wnieśli z trudem ciężką pakę, odbito deski i zaczęło się wyjmowanie towarów łokciowych, paczek papierosów, zapałek, mydła, cukru.
Znów pojawiła się Marfutka z obrusem, z miskami, z łyżkami, a Tadzik z Borją, przykucnąwszy w rogu izby na ziemi, przelewali zawartość z płaskiej baryłeczki do szeregu pustych butelek.
Wreszcie, niesiona pulchnemi rękami Marfutki, wjechała waza, z „pilmieniami“, roniąc ostry zapach rozgotowanego ciasta i pieprzonego mięsa.
Tym razem stół obsiedli wszyscy, nie wyłączając Marfutki. Znowu zaczęły się ataki na gości przez uzbrojonych w kieliszki wódki gospodarzy. Pan Wojciech pil umiarkowanie, ku wielkiej rozpaczy gospodarza, który też musiał się powściągać, pani Wojciechowa nie piła wcale.
Rozmowa wzięła obrót poważny, mówiono o trudnościach gospodarczych, o zbliżających się robotach wiosennych...
— Trudno o robotnika będzie, trudno... Dużo zabrali do wojska i niewiadomo, poco im tyle!... — biadał gospodarz.