Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/28

Ta strona została przepisana.

— Chłopczyku, chłopczyku!... — zaczęła po polskii, pochylając się nad nim. Otworzył oczy i wpatrywał się w nią chwilkę; coś jakby zatliło się w głębi pociemniałych źrenic.
— Matko, matko, nie płacz!... — szepnął. — Ja wrócę!... Nie płacz, to tak boli!... Tak ciężko!...
— Jak się nazywasz, kochany?... Skąd jesteś?...
Chory poruszył ustami, blask zgasł mu w źrenicach i powieki opadły na oczy. Z rzężeniem poruszyły się szybko oddychające piersi.
— Lekarstwaby mu dać, chininy!... A to zemrze!... — powiedziała, prostując się, pani Wojciechowa. Rzuciła okiem na stojący obok chorego stołek, gdzie stał kubek blaszany z zimną herbatą, zabieloną mlekiem i leżał pokruszony kołacz.
— Zemrze, mówicie?! A może nie!... Zawsze mu, matko, trochę lepiej; patrzcie, herbaty upił i kołacza nawet ugryzł... A to dotychczas ani, ani! — szepnęła Marfutka...
— Pewnie, że dobrzeby lekarstwa, ale skąd je wziąć?! Dla siebie samych nie mamy!... — tłumaczyła się Wołkowa. — Chyba wy byście przysłali!...
Pani Wojciechowa pokiwała głową.
— My?... Nie mamy kogo posłać, a okazja niewiadomo kiedy się zdarzy!...
Zastali mężczyzn w świetlicy, kończących rachunki. Wołkow z twarzą złą liczył pieniądze i odkładał je kupkami, które zkolei brał i przerachowywał spokojnie pan Wojciech.
— Teraz więcej nie mogę. Bóg świadkiem!... Mnie samemu nie oddali!... Niektórych do wojska