Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/29

Ta strona została przepisana.

wzięli, a niektórzy to tak, jak zwykle, aby zarwać, odciągnąć!... Niecnoty!... Cóż ja zrobię?
— A co ja zrobię?... Ja też płacić muszę!...
— Więc powiadam, że oddam na Wielkanoc!... Jak Boga kocham, oddam!... Przycisnę Mieszkowa, do sądu na niego podam!... On tu najgorszy... Z niego przykład inni biorą!...
— Sami lepiej wiecie, co robić!... Jeno ja nie będę mógł dalej borgować!... Sami osądźcie!... Czy można?...
— Pewnie, że nie można!... Skąd ma być ufność, kiedy taka wielka jest ludzka podłość!... Wierzcie memu słowu, że co do mnie, zrobię wszystko, co można!... Nie lubię nieporządku!... Nie w mojej to naturze!... Przecież mnie znacie, Wojciechu Tomaszewiczu!... — bronił się Wołkow.
Pan Wojciech kiwał głową i zgarniał pieniądze.
Chwilę potem obszerne „posznie“ Zagnańskich sunęły po ulicy wioski; najedzony karosz parskał i biegł ochoczo, rozumiejąc, że wraca do domu. Zagnańscy milczeli. Tadzik oglądał się kilka razy na rodziców, ale zmrożony wyrazem ich twarzy, nie śmiał ust otworzyć.
Dopiero, gdy za wsią wjechali w las, już ogarnięty zmrokiem nadciągającego wieczoru, pani Wojciechowa poprawiła się na siedzeniu i westchnęła...
— Umrze, napewno umrze!... Matka się nawet nie dowie!...
— Ten żołnierz!... Pewnie, że umrze!... Tam mu źle! Kiedy do łaźni chodzą, to go w przedłaźnik wynoszą!... To gorąco, to zimno... Wilgoć!... A w nocy,