Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/33

Ta strona została przepisana.

orne, ogrodzone płotami, oddzielone od miasta wąską smugą brzeziniaku, resztek wspaniałego niegdyś gaju. Z za drzew przeświecały czarne zręby starożytnej, drewnianej baszty fortecznej, a dalej, mgliste zarysy miejskich budowli, nad któremi wznosiły się złocone kopuły cerkwi.
Granie dzwonów cerkiewnych wybornie słychać było w osiedlu, a nawet w cichą noc dobiegały tu wyraźnie szczekania psów, głośniejsze krzyki ludzkie i wołania. Pozatem w osiedlu panował zazwyczaj głęboki spokój, jakgdyby tu już zaczynała się majestatyczna cisza, zalegająca obszerną, bezludną prawie dolinę, przylegającą z jednej strony do wielkiej rzeki, a z innych odciętą od świata pasmem leśnych wzgórz, widniejących na widnokręgu.
W dnie powszednie szmer pracującego młyna drążył monotonnie ciszę.
Ale była właśnie niedziela, i jedynie daleka gędźba stad ptasich, lecących gęsto po podniebiu: łabędzi, gęsi, żórawi, dzikich kaczek, wypełniała ciepły błękit powietrza. Wyżej, ponad ptakami, płynęły szaro-srebrne chmury, zapadając zwolna za góry łub za smugi zwichrzonych wiklin, wśród których jeszcze świecił srebrno puklerz lodów na rzece.
Z obsychających pól, z czamo-żółtych stepów, już biła leciuchna nefrytowa łuna zieleni i ciepły wietrzyk niósł zapach budzącej się do życia ziemi.
Przed drzwiami domostwa, na niskim zydelku, siedział w rozpiętej lisiurce i w czapce na głowie pan Wojciech; z nad opuszczonych na koniec nosa okularów wodził spokojnemi, siwemi oczyma to po