Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/39

Ta strona została przepisana.

— A jak stracisz?...
— Co mam stracić!... Ja ostrożnie... z Połujanowym wejdę w spółkę... Ma on nosa dobrego, czuje interes zdaleka i stosunki ma!...
— Ma stosunki, to ma, ale mi się widzi, że głównie przez Pracławiczów, których nie lubisz!...
— To też ja z nimi nie będę nic miał... Ja z Połujanowym... Ale skąd i jak on ma, to mnie nie obchodzi... nie brat mój... Ja ostrożnie!...
— Tak, tak... Kanalja on... „Aferist“... Ale nas to nie tyczy! Byle dzieci, byle wywieźć ich stąd, na własny grunt przesadzić!... — westchnęła pani Wojciechowa.
Pan Wojciech wstał, włożył okulary do futerału i odniósł je wraz z książką do pokoju; następnie lisiurkę zrzucił, wdział świtę z szarego sukna, klucz od śpichrza zdjął z gwoździa i udał się na podwórze. Pani Wojciechowa sprzątała ze stołu, spoglądając od czasu do czasu to ku miastu, to ku rzece, gdzie znów po długiem milczeniu zahuczały strzały.
Słońce dobrze już zeszło na odwieczerz, kiedy w lasku brzozowym zastukały kopyta i koła, zachlupała woda w kałużach i w wyrębie drogi ukazała się „biedka“, ciągniona przez spaśnego karosza. Pies łańcuchowy „Zagraj“, który od pewnego czasu już wylazł z budy i patrzał w tamtą stronę, nastroszywszy uszy, szczeknął ostrzegawczo. Pani Wojciechowa przysłoniła oczy ręką i spojrzała badawczo w tamtą stronę. Choć „biedka“ już wtoczyła się w prowadzące do domostwa opłotki i była blisko podwórza, stara nie przestawała przyglądać się wciąż ażurowym,