Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/40

Ta strona została przepisana.

bezlistnym krzewom brzeziniaka. Dopiero, kiedy wózek zatrzymał się na podwórzu, matka przeniosła wzrok na córkę, zeskakującą lekko ze stopnia „biedki“ na ziemię.
— Cóżeś tak „zasiedziała“ się, Franiu? — spytała łagodnie. — Ojciec gniewał się...
— Ojciec zawsze się gniewa, czy jest czego, czy niema!... — odrzekła, zatrzymując się przed matką i odpinając z głowy kapelusz.
— Obiecałaś przyjechać na podwieczorek, teraz już blisko kolacja!... Koń tyle czasu stał głodny...
— Wcale nie: nakarmiono go! Pracławiczówny gwałtem go wyprzęgły i zamknęły w stajni... Nie chcieli mię puścić! Cóż miałam robić!...
— A dużo było?
— Dużo. Całe miasto!...
Stała przed matką z rękami u głowy, z wzdętą piersią, smukła, młoda, silna. Duże, świeże, ładnie wykrojone usta uśmiechały się, tworząc dołki na gładkich, ogorzałych policzkach, podczas gdy siwe oczy w ciemnej oprawie gęstych brwi i rzęs patrzały spokojnie wprost w oczy matczyne. Były to oczy tak podobne do oczu pana Wojciecha z owych czasów iłżeckich, że pani Wojciechowa nigdy nie mogła się z niemi spotkać bez skrytego wzruszenia.
Dziewczyna zdjęła kapelusz i poniosła go w głąb domu. Matka została przed progiem, znowu kierując oczy ku brzezinie, dokąd nie przestawał patrzeć również i Zagraj.
Wkrótce wyszła z domu Frania, już przebrana, w chusteczce na głowie, w różowej perkalowej bluzce