Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— A dlatego, że niewiadomo, kto oni są?...
Dziewczyna zapłoniła się znowu.
— Cóż z tego? Przecież to nie na wieki. Dziś są, jutro niema!
— Otóż to właśnie!...
— Ale i o Józiu Gawarze też wiele nie wiemy!... To tylko, co sam o sobie mówi!
— Jedno wiemy, że jest Polak, dobry Polak i katolik, a to dużo!... — przerwała córce znacząco pani Wojciechowa.
W głębi podwórza ukazał się pan Wojciech; Frania machnęła skopkiem i poszła naukos ku oborze. Pan Wojciech zatrzymał się, popatrzał na nią chwilkę, poczem przystąpił do konia i zaczął go wyprzęgać.
— Zagłodziła konia!... Tyle czasu!... Drugi raz niech piechotą idzie!... — mruczał.
— Ależ nie!... Jadł owies u Pracławiczów. Nie puściły naszej dziewczyny Pracławiczówny, konia wyprzęgły, lejce schowały!...
— Cóż to, ona małe dziecko, żeby na takie rzeczy pozwolić!...
— Ee!... Już daj pokój!... Nagadałam jej, nieprędko pojedzie znowu do miasta... Zaczynają się w polu roboty...
— A dużo było gości?...
— Dużo — mówi, że całe miasto... Sama ci opowie; tymczasem ja przygotuję kolację... Chłopców tylko patrzeć!...
— Ano pewnie. Ciemnieje i „przelot“ ustaje...
Rumiany wieczór wypełnił dolinę różowym blaskiem; tu i ówdzie na pociemniałem niebie przebijać