Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Całą noc będą pewnie pić, a rano znowu skandal zrobią, jak w przeszłym roku...
Pan Wojciech rozmyślał i wąsa kręcił. W tej chwili we drzwiach cicho, jak cień, pojawił się Tadzio, ze strzelbą w ręku, a z poza niego wyjrzała roześmiana twarz Józefa Gawara. Rzucili na ławę spore wiązki upolowanych ptaków.
— Dwie gęsi i dwanaście kaczek!... — krzyknął radośnie Tadzio.
— A strzelaliście pewnie ze trzydzieści razy!... — zauważył pan Wojciech.
— No, nie!... trzydzieści to nie, ale ze dwadzieścia, tośmy pewnie wystrzelili...
— Więc osiem pudeł...
— Tylko sześć!... — obruszył się Tadzio.
— I to głównie ja!... Tadzio ani razu nie spudłował!... — wmieszał się Gawar.
— Nikomu nic do tego, kto pudłował!... Razem polowaliśmy, razem zdobycz przynieśli!... Zresztą Józio, tatusiu, doskonale niedługo będzie wszystko robił... Ma oko, jest odważny, a ostrożny... Ostrożniejszy nawet ode mnie, bo gdy chciałem na lód wejść po kaczkę, co tam spadła, to mnie nie puścił...
— Szaleństwo!... Lód spękany na miazgę, rozsypywał się pod nogami...
— Więc zostawiliście kaczkę?!... — spytała żywo Frania.
— Co, możebyś ty wzięła? — odparł ponuro Tadzio.
— Ja nie, ale znam takich, coby nie popuścili!...
— Och, któż to taki?...