Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/46

Ta strona została przepisana.
III.

Huczały, jak armatnie strzały, lody pękające na rzece, gędźbiły w powietrzu stada ptactwa, szczególnie gęsto lecące, szumiał ciepły, południowy wietrzyk, dzwoniły i szemrały strumyki, płynące po chyliznach pagórków, a na wszystko słońce, przedzierające się przez grzędy chmur, rzucało to cień, to blask...
Na najbliższem domostwa poletku Józio Gawar włóczył „karoszem“ dwie obrony. Jako nowicjuszowi dano konia spokojnego, trochę ciężkiego, podczas gdy nieopodal Tadzio Zagnański dwoił jesienną podorywkę w dwa młode i ogniste gniadosze. Prowadził je w lejcach dziwny osobnik w czarnym kapeluszu z wielkiem rondem, w miejskim żakiecie i spodniach, z pod których wyglądały fioletowe skarpetki i żółte trzewiki. Na nosie miał binokle, na rękach jelonkowe rękawiczki, a pod podniesioną do góry czarną bródką rozwiewał się jakiś jasny, fantastyczny krawat.
— Stój, stój!... Tprrr!... Znowu mi spadły binokle... Niech pan zaczeka, panie Tadeuszu! Nic nie widzę!...