Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— Tu nie trzeba nic widzieć!... Konie same wiedzą, jak chodzić... Ten „korzenny“ w hołoblach brózdą, a przyprzążka z boku... Nie dać tylko jej nałazić na „korzennika“... Tak, tak, do siebie, lewym lejcem! Eh, zabardzo!... Znowu „ogrzech“!... Chwastów w ten sposób dużo mieć będziemy w zbożu!... Mój Boże, że też pan takiej prostej rzeczy nie umie! Tprrr! Wstrzymaj pan konie!... — lamentował Tadeusz i silną ręką schwycił za lejce.
— A co!... Mówiłem panu, że nic nie widzę!... Trzeba było odrazu zatrzymać się!... — wymawiał mu nieznajomy.
— Toć przecież nie ja, ale wy, panie Stanisławie, lejce trzymaliście w garści?!... Mogliście zatrzymać, jeżeli tak koniecznie potrzebowaliście zaraz!... Do końca zagonu przecie dwa kroki wszystkiego... Myślałem, że tam sobie poprawicie... Tak to my daleko nie ujedziem...
— Moi kochani, przecież nie robota rządzi człowiekiem, lecz człowiek robotą. Jeżeli spadły mi szkła z oczu, to żeby dalej pracować, muszę, rzecz prosta, te szkła przedewszystkiem włożyć!... Czy nie tak?!
Tadzio przyglądał się swemu pomocnikowi rozwartemi szeroko oczami i nagle dziecinny uśmiech rozszerzył mu usta.
— Mądrze pan mówi, a tylko lepiejby pan te szkła „na głucho“ sobie do uszów przywiązał... Wtedy może lepiej pójdzie, a to tatuś patrzą na nas i pewnie się gniewają!...
Kiwnął głową w stronę podwórka, gdzie przed wejściem do młyna stał ubielony mąką pan Woj-