Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/48

Ta strona została przepisana.

ciech. W deptaku widać było przebierające nogami dwa woły, a terkot kół zębatych i szum żaren dolatywały aż na pole.
— Pewnie, że pójdę po okulary... Nie lubię »kularów, wyglądam w nich jak profesor...
— Nie, wcale pan do „profesora“ niepodobny — on „chodzi“ po rusku w „poddiowce“, a pan jest bardziej podobny do miejskiego felczera!... — szczerze zaprzeczył Tadzio.
— Więc pójdę?...
— Niech pan idzie!
— A da pan sobie radę beze mnie!?...
— Ależ dam, dam!... Przecież bez pana „do nynie“ orałem!... — roześmiał się Tadzio i lejce oraz capigi pługa jednocześnie ujął w ręce.
Konie ruszyły posłusznie. Stanisław rozejrzał się po polu i pokroczył ku domostwu, ostrożnie omijając rozmokłe skiby.
— Co? Nie idzie!... — spytał pan Wojciech, gdy przelazłszy niezgrabnie przez płot, znalazł się koło niego.
— Owszem, bardzo dobrze!... muszę tylko zmienić binokle na okulary!...
— Wszystkoby należało zmienić! Ubranie ładne pan niszczy, a nie nadaje się ono tutaj zupełnie.
— Kiedy niema innego. Zabrałem, jakie miałem. Aresztowano mię tak nagle i wywieziono w czem stałem; z trudem wystarała się matka, że pozwolono mi zabrać walizkę z rzeczami i zimowe palto... Nigdy nie przypuszczałem, że będę w takiej...