że stary służył nam zawsze za tłumacza w stosunkach z innymi mieszkańcami. Nawet córka jego Dosia poduczyła się trochę.
— Takie to u nas, widzisz, zwyczaje! — mówił stary. — Każdy z nas myśli, że dziś kolej na krowę sąsiada, a jutro tygrys sobie pójdzie. Życia daremnie narazić nikt nie ma ochoty. Ale poczekaj, niech tylko zwierz zje człowieka, to naczelnik powiatu każe zabić tygrysa, a wówczas my go zabijemy...
Śmiałem się z jego gadania... aż tu razu jednego słyszę szmer jakiś za oknem... Patrzę... za szybą stoi pręgowata morda z konopiastemi wąsami, a okrągłe ślepia świecą się jak ogniki. Gospodarz siedział tyłem zwrócony do okna i nic nie widział, ale Dosia odskoczyła na środek izby i niema z przerażenia, stała blada jak chusta. Sięgnąłem po rewolwer, który położyłem na ławie, ale w tej chwili zwierz znikł.
— Hm! Tygrys! Patrzcie go, jaki śmiały!
— Co! — krzyknął stary i skoczył po strzelbę; ale Dosia rzuciła się na kolana i, wyciągając ręce, zaczęła coś mówić prawie szeptem.
— Co ona gada? — pytam starego.
— Ot, głupia!... Prosi, żeby nie chodzić. Mówi, że to napewno śmierć przyszła po nią, jak po Antosię w przeszłym roku.
Zacząłem ich przekonywać, że to tygrys, że takich niemało widziałem na wyspie Jawie. Ale gdzie tam, nie chcieli wierzyć, nie chcieli słuchać i zatykali mi usta, kiedym zaczął opowiadać, jak na tego zwierza polują.
Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.