Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

mówił, mocno ściskał im ręce. Nawet rudy Jack, złośliwy i zazdrosny, był wzruszony serdecznością Toma i przyjaźnie zatrzymał dłoń jego.
— Już czas!... Ruszamy!... Bywajcie zdrowi!... Na nas czekajcie!... — zawołał nakoniec kapitan.
Dick zabrał się do psów, które pokładły się w uprzęży, uszykował je i świsnął. Psy pobiegły ze szczekaniem, wlokąc za sobą ciężko ładowne sanie; za niemi na wąskich, długich nartach, podpierając się kijem, ruszyli członkowie wyprawy.
— Powodzenia, kapitanie!... Wracajcie zdrowi i cali!
— Niech sztandar Ameryki powieje, jak można najdalej.
— Hurra!
— Dziękuję!... Postaramy się!...
— Bywajcie zdrowi!
Oddalali się coraz bardziej; głosy ich milkły, postacie rozpływały się w ciemnościach i mgle. A w ślad za niemi biegły po śniegach fale rozkołysanych blasków zorzy. Pozostający nie ruszali się z miejsca; czekali, aż znikną zupełnie. Raz jeszcze ukazali się na szczycie pierwszego lodowego zwału, a potem skryli się za jego ścianą. I długo nie było nic widać; aż znowu daleko na widnokręgu, w purpurowem świetle zorzy ukazały się czarne punkciki na zrębie lodowego urwiska, a Jurek, który miał słuch nadzwyczaj ostry, pochwycił dźwięk jakiś, niby skrobanie myszy za grubą ścianą, lub posuwanie się drobnego robaczka po ogromnym srebrnym półmisku.
Marynarze powrócili w milczeniu do okrętu,