Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Życzenie to wywołało niespodziewane wrażenie. Marynarzom zrobiło się żal pięknego statku, z którego byli niegdyś tak dumni; umilkli więc i rozeszli się strapieni.
Nazajutrz kapitan rozkazał całej załodze zebrać się na pokładzie. Majtkowie w futrzanych bluzach, podpasani i zapięci, z rękami wyciągniętemi wzdłuż ciała, uszykowali się w dwa szeregi. Na boku stanęli oficerowie. Zbliżało się południe. Nad lodami zajaśniał bladoróżowy świt, który już od kilku dni przerywał jednostajność podbiegunowej nocy. Wszyscy z natężeniem wpatrywali się w twarz kapitana, niewyraźnie rysującą się w szarem świetle.
— Majtkowie — przemówił on — zauważyłem wśród was pewien niepokój. Dotychczas nie mogłem się skarżyć na was; obowiązki swoje spełnialiście dobrze. Wiecie zresztą o tem, że ja nie dopuściłbym żadnej opieszałości. Ale obecnie nie widzę poprzedniego zapału... Tymczasem nadchodzi wiosna; lody pękną. Mam zamiar szukać dalej przejścia... Zobowiązania nasze uważam za niespełnione... Nie wątpię, iż wśród was niema takiego, któryby zgodził się porzucić statek cały i nieuszkodzony, nie wyczerpawszy poprzednio wszystkich środków. My pójdziemy, musimy pójść dalej...
— Okręt leży rozbity!... Po mocnych, zimowych lodach moglibyśmy daleko posunąć się na południe!... Życie każdemu miłe!... — zaczął cicho mówić Smith, stopniowo głos podnosząc.
Kapitan umilkł i wpatrzył się w mówiącego,