jak gdyby go nie rozumiał. Marynarze wstrzymali oddech.
— Bosman — rzekł wreszcie kapitan — zakuć Smitha w kajdany i odprowadzić na dno okrętu!
Nie dodał nic więcej, tylko odpiął futerał rewolweru. Wród oficerów powstał ruch. Tom wystąpił z szeregu; dolna szczęka widocznie mu drżała. Zrobił zwrot na lewo i sztywnym, żołnierskim krokiem podszedł do towarzysza.
— Chodź!... poddaj się!... — szepnął, lekko trącając go w ramię.
Smith rozgorzałym wzrokiem powiódł po obecnych i ruszył, spuściwszy głowę. Zeszli na dno okrętu, gdzie rzadko kto chodzi i gdzie mieściła się pośledniejsza część zapasów. Zimno tam było i tak ciemno, że noc podbiegunowa mogła się wydać przejrzystym porankiem w porównaniu z tą ciemnością.
— Czyż światła nie zostawicie mi? — zapytał Smith.
— Nie wiem... muszę spytać kapitana... Potrzeba było...
Tom nie dokończył i pośpiesznie zaczął szukać czegoś między beczkami. Smith patrzył ze złością, jak olbrzymi cień jego, odrzucony przez światło latarni, przesuwa się po niskim stropie.
— Szuka pewnie łańcuchów... Słyszane rzeczy!...
Istotnie, nikomu nie przyszło do głowy, że kajdany mogą być potrzebne, i niepodobna było ich znaleźć. Daremnie Tom przerzucił wszystko —
Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.