się szczegóły... Widział w duszy szerokie ulice rodzinnego miasta, rojące się tłumami postrojonych ludzi... wszyscy stronili od niego... pokazywali go palcami... Znajomi nie poznawali go... Och, gdyby ci tchórze poparli go byli, gdyby wszyscy powiedzieli jednogłośnie, że chcą wracać... wtedy kapitan musiałby się zgodzić, a potem jeszczeby im dziękował... Dziękował?... Chyba nie!... Nie ustąpiłby! On nie taki, jak inni, on jak mur!... Prędzej dałby się zabić!... Ale z nim trzebaby zabić Will‘a, Nordwist‘a, doktora, Toma i Dicka... i wszystkich, bo wszyscy z nim trzymają... Podli kłamcy!... Po kątach to gadają, a gdy przyszło do rzeczy, opuścili go... Już wtedy byli przeciw niemu, gdy przeklął „Nadzieję“. A co za korzyść z podłego okrętu, leżącego na morzu, jak zgniła ryba?... Wszyscy zginą z nadejściem lata!... Dlaczego nie chcą ratować się?... Na co im te odkrycia, mapy, sława, jeśli mają umrzeć?... Przecież nikt się nie dowie, co zrobili... Czyż nielepiej uratować siebie i to, co już mają?... A wszystko zgubią i siebie nie uratują!... Z sobą mają prawo robić, co chcą... ale on, Smith, żyć pragnie... szczególnie teraz, gdy tyle z pensji zaoszczędził... Porzuci służbę, osiądzie pod miastem, kupi fermę i będzie gospodarował... Już widział siebie w dużym słomianym kapeluszu, z krzywym nożem ogrodniczym... Chodził wśród drzew, obciążonych owocami — wszędzie były kwiaty... Słońce świeciło, pszczoły brzęczały, motyle latały... Wśród drzew bielał domek z czerwonym dachem i zielonemi okiennicami... Słychać było śmiechy biegną-
Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.