Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

cych dzieci... pędem zbliżają się ku niemu — to syn i córka... Dziwny człowiek ten kapitan!... Jota w jotę to samo widział u niego w willi podmiejskiej... Był tam posłany przed samem odejściem statku. Pamiętał łagodne spojrzenie czarnych oczu żony kapitana, dziwnie przyjemny dźwięk jej głosu... Kapitan jest dumny, uparty, zarozumiały, bierze dużą pensję i dlatego pewnie chce wszystkich utopić... Gotów był go zabić; widział przecież, jak odpinał rewolwer... Może myśli, że przez śmierć swoją zbogaci żonę i dzieci... Zapewne Towarzystwo nie będzie skąpiło wynagrodzenia, ale on, Smith, nie ma nikogo... Jedyna więc pociecha, że wszyscy oni z nim razem zginą pod lodem...
Wszedł Tom z pościelą i futrem. Chwilę postał, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale Smith twarzy ku niemu nie obrócił i nie odezwał się na jego chrząkanie. Tom westchnął i wyszedł.
— Podły, nikczemny służalec! Teraz się kręci i udaje dobrego, a na pokładzie milczał, jak ryba... A jednak przedtem wszyscy się zgadzali, że każdy ma prawo bronić swego życia. Przecie on bronił swego i ich życia, a oni go wydali... A gdyby się udało, wszyscyby go wynosili pod niebiosa!... Postąpili z nim podle... są łotry... wszyscy bez wyjątku!...
Powtarzał to sobie nieustannie, a w miarę jak się uspakajał, coś w głębi jego serca poczynało protestować przeciw temu słowu.
— On nie winien... on miał prawo... ale widocznie... istnieje jeszcze inne prawo, prócz prawa życia — i inna prawda. — I nagle dotych-