tarcza ognista, toczyło się ponad białemi ich szczytami. Zachodziło na bardzo krótko, zostawiając po sobie taką jasność, że noc znikła, zlała się z dniem w jedno pasmo kryształowe; wreszcie zachodzić przestało. Wszystko wróżyło prędką zmianę. Powietrze złagodniało; zawiały lekkie wiatry i wstrząsnęły lodowemi szczytami; a kiedy się wzmogły, zakołysało się i pękło olbrzymie pole, w brzeg którego wmarzła była „Nadzieja“. Ocean zbudził się także i zaczął dyszeć. W dali rozległ się chichy łoskot, podobny do strzałów armatnich: to pękały i kruszyły się lody. Łoskot potężniał i zbliżał się z każdym dniem, z każdą niemal godziną.
W końcu maja parowiec otaczała nieduża już wysepka trwalszych lodów; a dokoła, jak okiem sięgnąć, wśród nieustającego łoskotu, plusku i chrzęstu, wirowały bryły, kry i góry. Nakoniec jednego ranka parowiec zadygotał tak gwałtownie, że wszyscy nawpół ubrani powyskakiwali na pokład. „Nadzieja“ poruszyła się; lód pękł pod nią i zwolna się rozsunął, tworząc głęboką szczelinę.
Takich szczelin i rysów było dużo na całem polu, więc część majtków rzuciła się ratować od zatonięcia złożone na lodzie zapasy. Reszta pozostała na okręcie, gotując się do walki. Teraz dopiero załoga pojęła, jak rozumnem było rozporządzenie kapitana, dotyczące usunięcia brył, przymarzłych do boków okrętu. Bryły te mogły naruszyć równowagę statku i zatopić go. Parowiec tymczasem łagodnie zsunął się do wody i zakołysał na niej
Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.