trudny obowiązek przewodników. Oni pierwsi wydali okrzyk:
— Ziemia!... ziemia!...
— Gdzie? gdzie?...
— O, tu!... — mówił gorączkowo olbrzym, — zupełnie blisko, o jakie 30 mil angielskich... Mgła zasłaniała dotąd... Widzicie tam, za lodowemi górami te ciemne wzgórza?...
Trzydzieści mil[1] znaczyło jeszcze dwa dni drogi; ale widok lądu dodał im otuchy i siły. Nazajutrz byli już tak blisko, że gołem okiem mogli rozróżnić ciemne, spękane urwiska, wodospady z gór płynące i jasną zieloność murawy. Ostatnie mil dziesięć najbardziej dały im się we znaki. Lód, w kształcie drobnych słupków i brył kanciastych, tworzył coś w rodzaju olbrzymiej szczotki, kołysanej przez wiatry i fale. Gdy przebili się przez te zapory, wydostali się na pola lodowe, szybko z prądem płynące. Prąd uderzał o wyspę i zawracał znowu na pełne morze. Oni wpadli w zagięcie, poniżej zwrotu.
— Jeżeli za godzinę nie będziemy na lądzie, to porwie nas fala na głębie — rzekł kapitan, marszcząc brwi.
Brzeg był tuż, ale między nim a rozbitkami płynął pas wartkiej wody, pełen drobnej kry i odłamków lodowych. Od czasu do czasu od ruchomych lodów przesmyku oddzielały się większe bryły i z szelestem wypływały na środek, zatapiając
- ↑ Wszędzie jest tu mowa o milach morskich, mających 1,852 metry długości, to jest równających się dwom wiorstom.