szłość z większą otuchą. Woda słodka, wyśmienita i zupa ze świeżego mięsa, zaprawna kwaskowatemi trawami, które doktór odnalazł w górach, wróciły szybko zdrowie nawet tym, co byli chorzy na szkorbut.
— Niema co mówić, przyjemnie czuć grunt pod sobą!... Nie mniej są przyjemne dym i ciepło, idące od stosu palącego się drzewa... I gdzie znajdzie się osieł, który temu zaprzeczy?... — pytał Dick, leżąc nawznak przed ogniem. — Przysięgam, nie będę już taki głupi! Przeklęte morze pożegnam na wieki...Kupię sobie fermę w okolicach Frisko; będę spokojnie orał ziemię i chyba tylko w niedzielę popłynę na morze łowić ryby... Bo muszę przecie nauczyć syna stawiać żagle... Mieszczuchy o wietrze dowiadują się, tylko susząc bieliznę; a ja nie mogę pozwolić, żeby mój syn był do niczego... Sam nie pojadę już więcej na żadne wyprawy... Żegnaj, kochane morze!...
— Głupi będzie, kto ci uwierzy! — rzekł Tom. — To samo mówiłeś po pożarze „Florydy“ wśród Atlantyku, gdy nam przyszło ratować się na łodziach.
Tom tylko co wrócił z polowania i zamiast wieczerzy, na którą się spóźnił, gotował sobie herbatę w małym, miedzianym imbryku.
— Co ty wiesz!... Tam cierpieliśmy tylko głód i pragnienie, ale nie potrzebowaliśmy skakać jak wrony po lodach... Ładna rzecz zamiast wioseł nogami przebierać!... Od czasu, jakeś fajkę stracił, rozum cię opuścił, drogi przyjacielu... Patrz lepiej, co ci pokażę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.