Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

Dick złożył pięść, duży palec odstawił i w usta wetknął, udając, że pali i dym puszcza. Tom z dąsem odwrócił głowę.
— Dajże mu się zaciągnąć choć trochę... — żartowali obecni.
— Czyż nie widzicie, że on pije, nie pali...
— Pije bardzo dużo i pewnie z rozpaczy... Niedługo potem zniknie, jak znikły kaczki i rybitwy!...
— Przeklęty grubas!... Gołąbko, „onusiu“ moja, nie gniewaj się!... Jak tylko przyjedziemy do Frisko, zaraz kupimy fajkę, a dopiero za resztę pieniędzy kolonję... Widzisz, jaki jestem dobry, bo przecież bez kolonji nie będę miał syna... Frisko! ty... Frisko!... cudowne miasto!...
— O, tak!... Tam wiele chleba... wiele dolar... — marzył głośno Li.
Majtkowie z innych miast poczęli bronić każdy swojego gniazda. Ale Dick wszystkich przegadał i dowiódł, że cuda dzieją się tylko we Frisko. Słuchali go, od czasu do czasu wybuchając śmiechem, który wiatr niósł daleko i mieszał z szumem fal i lodów, bijących o brzegi. Na te lody kapitan z trwooą codziennie spoglądał ze wzgórka, panującego nad wyspą. W dali niebo jak chmura ciemne kazało się domyślać otwartego morza; ale by dostać się tam, trzeba było przebyć znowu szeroki pas ruchomych lodów. Kapitan wciąż odkładał dzień wyprawy, nie mając odwagi wystawić na nowe katusze powierzonych sobie ludzi. Wyczekiwał, czy nie otworzy się gdzie przejście dla łodzi.