Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale długo czekać nie było można, zapasów żywności mieli mało, zwierzyny na wyspie coraz mniej było. Ruszyli więc przez pola lodowe z uczuciem ludzi, wstępujących w ognisko gorejące. Ale tym razem męczarnie ich złagodzone były widokiem czystej, a coraz bliższej, wodnej, otwartej przestrzeni. Za tą wodą czekał ich ląd i zbawienie! Tu jednak spotkała ich przykra niespodzianka. Drobne bryły i odłamki lodowe tworzyły tak gęstą kaszę, że niepodobna było spuścić łodzi. Wiosła ślizgały się po lodach, a szalupy pochylały się i chybotały na wysokich kilach, nie ruszając się z miejsca. Długo błądzili po krach, nim wydostali się na ocean.
Dzień był jasny, błyszczący. W powietrzu unosiły się słoneczne odbicia wody i lodów. Morze podnosiło się i upadało w długich, potoczystych falach. Na niebie w kierunku południowym płynęły lekkie, srebrzyste obłoczki; a oni, pełni radości, rozpiąwszy żagle, mknęli za niemi po sinem morzu. Łodzie, pochyliwszy się lekko, pędziły jak rybitwy; końcami wydętych płócien zdawały się muskać wodę. Marynarze czuli się w swoim żywiole, a choć ziemia była jeszcze daleko, nucili wesołe piosenki.
Kapitan kazał szalupom trzymać się razem, a ponieważ mniejsza, na której dowodził Nordwist, nie mogła podążyć za drugiemi, więc dwie większe często zwalniały biegu. W nocy płynęli dziwnie prędko, choć wiatr zmienił nieco kierunek. Nad ranem niebo pokryło się chmurami. Wiatr zerwał się po krótkiej ciszy i dął z wzra-