stającą siłą. Morze zapieniło się i fosforycznie zabłysło. Trzeba było żagle zwinąć i płynąć na wiosłach.
Dzień podniósł się szary, ołowiany. Chmury opuszczały się coraz niżej, aż zlały się z mgłą, stojącą nad oceanem, z pod której czarne, nastroszone wytryskiwały pieniące się bałwany i biegły ku łodziom. Mimo to posuwali się naprzód. Rozpuścili znów żagle, które mokre i ciężkie, nieprzyjemnie klaskały w podmuchach wiatru, wyjącego dziko przy wtórze morza. Deszcz drobny i przejmujący siał wodną kurzawą, przenikając odzież, ale nie mrożąc dobrego usposobienia ludzi. Wszystko to, w porównaniu z tem, co już przeszli, wydawało im się drobnostką.
— On nie pali, a pije — cieniutkim głosikiem szeptał Dick, wycierając twarz mokrą i zsiniałą.
Kapitan, nie rozumiejąc żartu, chmurzył się, a Tom obojętnie patrzył wdal.
Aby nie zgubić się we mgle, na szalupach gwizdano często i ostro; lecz wkrótce głos oficerskich syren okazał się za słaby w walce z wiatrem i rykiem wód. Widzieli się raz tylko jeszcze; skrzydlate sylwetki ich żagli migały wśród tumanu, który wiatr unosił, aż znikły bez śladu w gęstniejącym mroku zapadającej nocy.
Była to noc okropna. Łodziami rzucało, jak łupiną orzecha. Musiano znowu żagle zwinąć, nawet maszty złożyć. Fale uciekały z pod wioseł, a szalupy nieposłuszne i drżące biegły na oślep, gdzie je niosły bałwany. To spadały w odmęty,
Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.