gle i wolno popłynęli na wiosłach. Ale daremna była ich ostrożność!... O pół mili od brzegu ugrzęźli na ławicy i po wielu bezskutecznych próbach postanowili czekać świtu.
Cztery miesiące upływało od rozbicia okrętu. Miało się pod koniec września. Nocami bywały już silne przymrozki. Marynarze na łodzi, bez ognia i ciepłego pokarmu, cierpieli bardzo od zimna, gdyż odzież ich mokra była i znoszona. Cisnęli się do siebie i próbowali zasnąć, ale sen nie przynosił im spoczynku. Chmurni podnosili się z posłania i z nienawiścią spoglądali na szarzejącą w oddali, a tak upragnioną ziemię. Drobna fala, napływająca od morza, pluskała dokoła łodzi i coraz drobniejsza, cichsza, biegła dalej na mielizny i ławice. Rudy, niski brzeg kończył się u limanu niewysokiem, gliniastem urwiskiem. Próbowali dostać się do tego limanu, ale nie mogli wydobyć łodzi z iłu. Wszędzie dokoła widać było takie mnóstwo ławic, mielizn, kamieni obnażonych lub pokrytych bardzo płytką wodą, że niemożna było marzyć nawet o wydobyciu się z tej pułapki. Pędzeni wiatrem, wpadli tu dnia poprzedniego; teraz nie pozostawało im nic innego, jak przebrnąć przez wodę, rzeczy przenieść w rękach, a łódź porzucić. Z rzeczy ocalały tylko książki okrętowe, narzędzia i pościel; żywności pozostało im już bardzo niewiele. Łódź, nawet zupełnie opróżnio-