Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Mieli zresztą nadzieję i na tej stronie odszukać jaką sadybę.
W nocy śnieg prószył. Ruda tundra pokrywała się białemi plamami. Rozbitki wlekli się bardzo powoli, z trudnością stąpając źle obutemi nogami, na których pootwierały się znowu zagojone rany. Nadchodził wieczór, a oni uszli tak mało, że widzieli dym ogniska, porzuconego przez nich rano.
Nazajutrz, przed udaniem się w dalszą drogę, dostali zamiast jedzenia po maleńkim łyku spirytusu. Głodni, przeziębnięci, zacisnęli pasy i ruszyli mężnie za kapitanem, który przeglądał okolicę, nie odejmując lunety od oczu. A tymczasem, jak okiem sięgnąć wokoło, wszystko było to samo: niebo ołowiane i pstra, śniegiem ubielona tundra.
Pod wieczór Jurek, który chodził najwięcej, gdyż szukał zwierzyny, tak osłabł, że dalej iść nie mógł. Musiano go podtrzymywać i prowadzić. Nazajutrz kapitan długo nie dawał hasła do drogi. Wdrapał się na wzgórze i uważnie badał okolicę. Nakoniec zawołał Toma.
— Tomie, tyś silniejszy od innych... Chcę wysłać cię naprzód. O dwadzieścia mil stąd powinna być rybacka osada na tym brzegu. Śpiesz się, być może, ludzi tam jeszcze znajdziesz... ale śpiesz się, rozumiesz?...
— Dobrze, kapitanie!
— Możesz wziąć z sobą kogo chcesz z towarzyszy... We dwóch będzie wam raźniej... Kogo wybierasz?
— Dicka, kapitanie!
— A więc chodźmy, trzeba im to powiedzieć.