Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

brali sobie małe zaklęśnięcie w urwistym brzegu rzeki, gdzie wiatr mniej dokuczał. Źle spali na ziemi zamarzłej i twardej, pomimo, że kładąc się do snu, wypili po jednym łyku spirytusu i przytulili się do siebie. Tom nad ranem dopiero zapadł w sen głęboki i letargiczny. Zbudziło go przejmujące zimno. Dicka nie znalazł przy sobie, więc wyszedł natychmiast, by się dowiedzieć, co się stało. Zastał go rozpalającego ognisko: w purpurowym blasku płomienia wydał mu się bladym i wychudłym, jak sama śmierć. Dolna szczęka obwisła, trzęsła się okropnie.
— Zimno mi, Tomie!... zimno!... strasznie zimno!... Pewnie umrę!...
Tom nic nie odrzekł. I on cierpiał; wstrząsały nim konwulsyjne dreszcze. Spojrzał w tę stronę, gdzie poprzedniego wieczoru błyszczał ogień obozowiska, a gdzie obecnie nic już widać nie było.
— Wiesz co, Dick? idźmy w drogę; będzie nam lżej!...
— Jeszcze ciemno... Jeść mi się chce!
— A więc ściągnij się pasem. Doktór mówi, że to pomaga...
— Mój pas niema co ściągać — same już ze mnie kości. Lepiej spirytusu kropelkę!...
Tom w milczeniu odwrócił głowę; zły był na Dicka.
— Przecież dopiero dzień jeden jesteśmy w drodze!... Dwa razy na dzień nie można!... Połóż się przed ogniem i bądź cierpliwy.
Położyli się obaj, przytulając do siebie, ale Tom