rokiem czołem i od czasu do czasu poruszały się bezdźwięcznie rumiane, dziecięce usta.
Poza nim w głębi, koło małej kuchenki angielskiej, snuła się cicho, niby postać dobrej wróżki ze starej bajki, niemłoda już kobieta z twarzą ciemną i pooraną zmarszczkami, gładko uczesana, w prostem, ciemnem ubraniu, z grubą, kraciastą chustą na zgarbionych plecach. Przestawiała bezdźwięcznie naczynia, porządkując je, i spoglądała od czasu do czasu na zaczytanego chłopca.
— Józek — rzekła wreszcie nieśmiało — poszedłbyś ojca wyręczyć w bramie. Zmęczony bardzo, kości go łamią od tego dżdżu, a i w cyrkule miał znów dziś przykrości...
— A bo co? — spytał chłopak, bystro podnosząc głowę.
— Czy ja wiem!... Nie mówił... Wiesz przecie, że nigdy nic nie powie... A bo ty, to też mi co mówisz?... Obaj wy tacy... W niego się wdałeś!
— Oj, matusiu, nie gadaj... Wszystko ci mówię, kochana, wszystko, co można...
Roześmiał się, pochylił nagle ku matce i ujął jej pomarszczoną rękę.
Zbliżyła się do syna z twarzą rozjaśnioną słodkim uśmiechem.
— Pewnie, że tak!... Ale czuję, że się tam jeszcze dużo zostaje... I tak się boję, synu, tak się boję!... A szczególniej o ojca... Psia nasza służba!...
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/10
Ta strona została skorygowana.