Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— To dla was przysłano z miasta!...
— Matka?... — spytał porywczo Józef.
Żandarm uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Wyszedł i drzwi za nim natychmiast zamknięto.
W paczce Józef znalazł zmianę bielizny i ciepłą koszulkę wełnianą.
Serce mu mocno biło, gdyż rzeczy te, noszone przezeń w domu, świadczyły niezbicie, iż matka odnalazła go nareszcie.
Jednocześnie jednak poczuł lęk, gdyż wydało mu się, iż istnieje pewien związek między tą posyłką a przybyciem dziś nowych aresztantów do więzienia. Znowu więc zapukał do Butterbrota, który dalej zachowywał niezrozumiałe, uparte milczenie.
— Pewnie go zabrali!... Od kogo się teraz dowiem?... I co będzie ze strajkiem?...
Jeszcze raz obejrzał uważnie przysłane rzeczy, szukając jakiegokolwiek znaku, który mógłby choć ubocznie mu odpowiedzieć na dręczące go pytania i uciszyć niepokój.
Ale nic nie znalazł, koszule były czysto wyprane i starannie wyprasowane. Tylko na gorsie jednej z nich dostrzegł jakieś kropki i podcieki, coś niby wyschłe łzy.
— Pewnie płakała! — pomyślał ze ściśniętem sercem. — Matuchno, matuchno kochana!...
Zamknął oczy i silił się wywołać w wyobraźni twarz matki.