— Pan się nazywa Józef Gawar?... — zapytał znowu, zaglądając z niechcenia do swych papierów.
— Tak.
— I ma pan lat... siedemnaście?
— Tak.
— Był pan już w siódmej klasie, za rok pan miał dostać maturę, uczył się pan dobrze... — mówił dalej, wczytując się w notatki. — Co za szkoda?
Cmoknął zlekka ze współczuciem i spojrzał na chłopca, który milczący i skulony siedział z opuszczonemi oczami.
— Jakże się to stało, że pan tak młodo i nie wporę się tutaj znalazł? Hę?
Milczał przez dłuższą chwilę, czekając na odpowiedź.
— Nie wiem. Aresztowano mię — odszepnął wreszcie Józef.
— Jakto: nie wie pan?... Tak bez powodu nikt się do więzienia nie dostaje!... Niech pan sobie przypomni. Może poprostu zbłądził pan przez nieświadomość!... To się uwzględnia, ja panu pomogę, ale musi pan obiecać, że na wszystkie pytania odpowie pan dokładnie i szczerze. Cóż, zgoda? Hę?...
Znów czekał, śledząc przymrużonemi oczami za chłopcem, który poruszył się niespokojnie, podniósł oczy i spojrzał nagle na badacza.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/110
Ta strona została przepisana.