— Tak, tak, chłopcze, tylko zeznania bezwzględnie szczere i dokładne mogą cię uratować! — wmieszał się cywilny.
— Nie mam co zeznawać!... Nie nie wiem!... — odrzekł Józef już zwykłym głosem.
— No, no, nie udawaj!... Każdy z was, Polaków, coś wie... Już w kołyskach przyuczacie się do fałszu i wykrętów... Nie o to mi jednak chodzi, lecz chciałbym uratować cię od zguby, młodzieńcze... Jeżeli przyznasz się, zostaniesz zaraz wypuszczony, nie stracisz roku, dostaniesz promocję... Nie mówię już o tem, że uspokoisz ojca i matkę, którzy rozpaczają z powodu twego nierozważnego postępku...
— Nie poczuwam się do winy, nic nie zrobiłem.
— Bardzo wierzę. Nie zna pan praw, nie wie pan, co wolno, a czego nie wolno, dlatego pan nie poczuwa się do przestępstwa... Więc ja panu pomogę: czy pan nie był czasem na jakiem zebraniu? Na najzwyczajniejszem zebraniu, nawet z tańcami, ale na którem czytano referat albo śpiewano piosnki, wreszcie deklamowano wiersze... Co, nie był pan? Hę! Niech pan sobie przypomni! Niechże pan odpowie wyraźnie tak — czy nie? Czego pan milczy?
Chłopak mienił się na twarzy, usta mu drgały, ale milczał, wreszcie wyrzekł z przymusem:
— Nie, nie byłem.
— Nigdy pan nie był?
— Nigdy nie byłem.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/111
Ta strona została przepisana.