Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Chłopak podniósł oczy, spojrzał na mówiącego, zaczerwienił się, ale nie zaprzeczył.
Żandarm zmarszczył brwi, najeżył wąsy i stuknął pięścią w stół.
— Tak!... Z tobą, młokosie, widzę inaczej trzeba gadać!... Nie i nie!... Łżesz!... My wszystko dobrze wiemy i jeżeli żądamy szczerego z twej strony zeznania, to tylko z litości, przez wzgląd na matkę, która wczoraj na kolanach błagała nas o to... Ale skoro nie chcesz, to już nie pogniewaj się... My na takich mamy sposoby. Nie chcesz dobrocią, zmusimy cię siłą. Zgnijesz w więzieniu... Wstań, zaraz wstań i odpowiadaj na pytania! Nieprzyzwoicie się zachowujesz, rozpierasz się w krześle wobec władzy!... Hej, dyżurny!...
Zadzwonił.
We drzwiach ukazał się żandarmski podoficer.
— Onufrenko, podnieś za uszy tego smarkacza!
Podoficer zbliżył się krokiem wojskowym, lecz za uszy Józefa nie chwycił, gdyż ten już przedtem sam podniósł się, mówiąc spokojnie:
— Nie trzeba. Dla mnie żadna przyjemność tu siedzieć! Sami panowie o to prosili. Mogę wstać!
Cywil spojrzał nań z błyskiem tajonego humoru, ale żandarm wściekł się, bił kułakiem w stół i ryczał:
— Zgnoję, zamorduję!... Szczenię polskie!...