nie zlęknie się groźnej miny i straszenia rózgami... Albo nawet Rodkiewicz z swoją nieugiętą logiką, czy nie da się podejść pozornie słusznym rozumowaniom?... Nic!... Jedyna rzecz, jedyny ratunek: nic, ani pary z ust!... Wróg i koniec — rozumował, chodząc w gorączce...
Rozpacz, wstyd, ból, niepokój szarpały nim do tego stopnia, iż, nie zważając na wzmocnioną czujność klucznika, który z niewiadomych przyczyn wciąż po korytarzu łaził i do cel zaglądał, Józef zastukał do Butterbrota.
— Kto?
— Gawar.
— Jesteście... A myśmy myśleli, że was przenieśli... Cóż: przyłączycie się do naszego strajku?... Głodówkę zaczynamy w przyszłym tygodniu... Teraz układamy punkta wspólnych żądań... Wykreśliliśmy prawo przyjmowania przez więźniów krewnych we własnych celach... To na potem... Uważamy za przedwczesne... Trzeba stopniowo...
— Nie wiecie: czy nie przywieziono w tych dniach tego nowego. Trzeba się dowiedzieć!... Jakby was wypuścili, to byście mogli odszukać i uprzedzić!... — stukał zamiast odpowiedzi Józef.
— Nie wiem, zdaje się, że nie. W nocy podobno wywieziono Pioruna.. Dlaczego pytacie? Czy was badano?
— Tak. Całą prawie noc.
— Do naszego skrzydła nikogo nie przywieziono... Należy się dowiedzieć, czy nie osadzono ich naprzeciwko. O kogo wam chodzi?
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/122
Ta strona została przepisana.