Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Przecież oni wszyscy doświadczeni! A nic mi powiedzieć nie chcą! I coby im szkodziło? Boże, mój Boże, głowa pęka!... Nic niewiadomo!... Choćby najgorsze, byle wiedzieć!... Stało się: szlus! I koniec! Przecież to od ciebie zależy! — przyszła mu nagle do głowy myśl, od której cofnął się zlodowaciały, jak od zawrotnej przepaści!
— Nie, nie!... Boże, zbaw mię! — zaczął się modlić.
To go trochę uspokoiło. Spostrzegł, że myli się w pacierzu, zaczął przypominać sobie i zwolna ochłonął.
Po obiedzie, gdy znużony i apatyczny drzemał przy stole, wsparłszy głowę na ręku, drzwi z trzaskiem otwarły się i na progu pojawił się żandarm.
Zbolałe serce Józefa ścisnęło się i mocno zabiło: patrzał na żołdaka z pewnem przerażeniem, które ten pewnie zauważył, gdyż zwlekał z rozkazem i uśmiechał się z jawną złośliwością.
— Proszę... na spacer!... — rzekł wreszcie.
Józef nie zrozumiał i nie ruszał się.
— Nie życzy pan sobie?... Nie pójdzie pan?...
— Ależ nie!... Owszem!... — odpowiedział porywczo, ogarnięty nagłem pragnieniem zobaczenia nieba, słońca, szerszej przestrzeni, choćby innych krat i murów niż własna jego cela.
Ubrał się pośpiesznie w palto i, poprzedzany przez żandarma, udał się do kraty wejściowej.