Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Gdy znalazł się poza nią w dużej sieni, gdzie rozbiegało się w różne strony drzwi kilkoro, dostrzegł za kratą przeciwległego skrzydła, poruszające się cienie i zasłyszał odgłos miarowych kroków. Wstrzymał się więc cokolwiek zaciekawiony i poruszony. W tej samej chwili otwarły się drzwi od celi w głębi korytarza i w smudze bijącego stamtąd światła ujrzał w towarzystwie klucznika i żandarma szczupłą sylwetkę... kolegi Frąckiewicza z Radomia.
— Wraca ze spaceru!... — błysnęło mu radośnie. Zanim zdążył zrozumieć, co czyni i jakie mogą być tego następstwa, psyknął na kolegę po sztubacku i krzyknął dość głośno:
— Tsy!... Nic nie wiedzą i nic nie mów!... Trzymaj się mocno... Jestem Gawar!...
Widział, jak Frąckiewicz zatrzymał się i obrócił ku niemu twarz osłupiałą, widział, jak wepchnęli go gwałtownie do celi, wspólnemi siłami żandarm i klucznik, a następnie dostrzegł tuż przed sobą ramię, odziane w grube szaro-niebieskie sukno i wielką, czerwoną pięść. Ledwie zdążył się uchylić od straszliwego, wymierzonego wprost w twarz ciosu. Uskoczył wbok i schylił się, by podnieść zrzuconą czapkę...
— Ach, gadzino, to ty tak!... — ryczał żandarm, gotując się do ponownego uderzenia.
— Jak śmiesz bić?! Poskarż się, ale sam bić nie masz prawa!... — krzyczał ze swej strony rozjątrzony Gawar.