Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/136

Ta strona została przepisana.

robactwo je i kawałka mydła nie mam sobie za co kupić.
Zajęci rozmową ani spostrzegli, jak wyjechali z miasta, minęli pusty, ciemny plac Broni, przecięli plant kolejowy, oświetlony sinem światłem elektrycznych słońc, poczem znowu utonęli w półmroku, rozwidnianym skąpym blaskiem rzadkich latarń. Głucho zadudniły koła wozu i kopyta końskie po zwodzonym moście fosy. Po gęstej ciemności, jaka ich nagle ogarnęła, domyślili się, że wjechali pod sklepione wrota bramy. Istotnie przez kwadratowe okienko dostrzegli w bladem świetle latarń żołnierzy straży, która wymieniła parę słów z woźnicą, nim pozwoliła jechać mu dalej.
Karetka potoczyła się miękko po niebrukowanej drodze w zupełnych ciemnościach.
— Będziecie stukać do mnie? Pamiętajcie: stukajcie. Mam trochę pieniędzy, to się z wami podzielę! — umawiał się gorączkowo z Piorunem Józef.
— Nie bardzo ja tam umiem stukać, ale dobrze!... Czy macie przy sobie tutaj pieniądze?
— Nie, w kancelarji.
— Ee! Nic z tego! To samo, coby ich nie było...
— Każę na was przepisać rubla. Czy dobrze?
— Dobrze, przepiszcie! Pamiętajcie nazwisko: Antek Musiałowski.