i narówni z wąsami nosiły ślady czernidła. Nie ruszył się, nie spojrzał na wchodzących, czytając dalej z groźną powagą trzymany przed nosem papier. Więźniów zatrzymano cokolwiek w głębi, a przed nimi zboku stanął wachmistrz żandarmski, wyciągnięty po wojskowemu z wyrazem warującego buldoga na szerokiej, czerwonej twarzy.
— To oni? — spytał wreszcie dygnitarz, podnosząc głowę i otwierając wąziutkie szczeliny oczów, między ogromnemi poduszkami górnych i dolnych bezrzęsnych powiek.
— Tak właśnie!... — szczeknął wachmistrz.
— Odprowadzić!... Ósmy i trzydziesty piąty!...
Wachmistrz obrócił się wkoło swej osi i pomaszerował ku drzwiom.
— Proszę pana, chciałbym, aby rubla z moich pieniędzy przepisano na obecnego tu Antoniego Musiałowskiego!... — pośpiesznie zagadał Gawar.
Ale żandarmi już go otoczyli i zgorszeni samowolnym wykrzykiem popychali ku wyjściu, wołając:
— Idź, idź!... Tu rozmawiać nie wolno!...
Dygnitarz już wstał, obrócił się do nich tyłem i, nie słuchając, kroczył ku drzwiom, widniejącym poza nim w głębi.
— Dziękuję wam, towarzyszu, dziękuję za... dobre serce!... Będę pamiętał!... Nie zważajcie na tych drani, niech ich gęś kopnie! Do widzenia!... — szepnął Piorun, wyciągając rękę do Gawara.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/138
Ta strona została przepisana.