Dzwonek brzmiał coraz głośniej.
— Zaraz, zaraz!...
Zgrzytnął dwukrotnie obrócony klucz i furtka była otwarta; ale lokator ani myślał puszczać staroświeckiej mosiężnej rękojeści sygnaturki, owszem, oparł się dla nadania sobie mocy o rozwichrzony parasol i ciągnął gałkę raz po razu ku sobie. Spiżowy kieliszek dygotał konwulsyjnie pod ciemnem sklepieniem bramy i ryczał, jak ciągniony za ogon bawół.
— Co pan robi, panie Zawadzki, dom pan cały rozbudzi!...
„W noc burzliwą do domu wpadniemy,
Gdzie szczęśliwi błogiemi śnią snami.
Naszą pieśnią im spokój zmącimy,
Niechaj wstaną i pójdą za nami...“
— deklamował lokator, z trudem dając sobie radę z rozwianym paltotem i szarpanym przez wiatr parasolem.
— Niech pan wchodzi, bo zimno...
— Młodości, ty nad poziomy... wzlataj na skrzydłach motylich... Ach, nie!... Tfu!... Jak mi się dziś wszystko plącze!... wzlataj, a okiem słońca ludzkości całe ogromy przenikaj od końca do końca... Tak, tak: przenikaj!... Ach, to pan, panie Józefie... Należy się panu dwa złote... szpery! Tak... szpery! Za fatygę!... To lepiej brzmi niż warszawska nazwa... Bardziej demokratycznie... Więcej w tem szacunku dla człowieka... Za fatygę, za pracę więc... A to — na piwo!... Fe! Na-piwek! Fe! Nie... Za fatygę, obywatelu!... Tak mówią w Krakowie, gdzie