kłych niedźwiedzi... Zbierał więc siły i biegł, potykając się na wykrotach i kępiskach, rozrywając okaleczałemi rękoma gałęzie splątanych krzewów, cierni, głogu, jałowcu... Serce biło mu i nabrzmiewało tętniącą krwią, zda się, że rychło całe mu wypełni piersi i pozbawi tchu... Płuca rozpierało powietrze, napędzone tam szybkim biegiem... Pot oblewał twarz rozpaloną i drętwiejące ciało... Trzask łamanych gałęzi, klekot szczękających zębów, głuchy tupot kosmatych łap był coraz bliżej... Józef wytężał wszystkie siły, pędził chyżo, już wydostał się z lasu, już cicha, słoneczna kraina była niedaleko, gdy wtem potknął się, potoczył i padł na grudę świeżo zoranej roli... Potwór był tuż, tuż za nim, już dostrzegał jego cień olbrzymi nad sobą, słyszał wyraźnie krwiożercze, wściekłe charczenie i zbrojne w ogromne, krzywe szpony łapy, wyciągały się ku jego piersiom... Nie mógł się ruszyć, nie mógł nawet krzyknąć...
Otworzył oczy.
Przez otwarte drzwi lała się z korytarza jaskrawa światłość, a w tej światłości stali ludzie w szarych i błękitnych mundurach. Józef nie ruszał się, nie rozumiejąc dobrze, czy to dalszy ciąg snu, czy jawa!... Lodowate przerażenie, w jakiem się obudził, rosło i poczęło mu wstrząsać boleśnie wnętrzności, nabrzmiałe i tętniące serce bić nagłe przestało. Patrzał na umundurowane larwy, milczał i nie ruszał się.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/146
Ta strona została przepisana.