lonych wysokich wałach. Po ulicy przechodzili żołnierze, czasem nawet cywilne osoby: służące, oraz ślicznie wystrojone panie, pewnie żony oficerów, a na wałach zmieniały się straże.
Między wałami i więzieniem widać było szereg budowli, gałęzi drzew, stożkowate kupy starych, zardzewiałych pocisków armatnich, szerokie równe przejścia i puste place.
Horyzont zamykały wszędzie wysokie wały ziemne z lawetami armat na grzbietach, z drewnianemi parasolami daszków ochronnych dla szyldwachów.
Czasem po głównej ulicy przejechała dorożka, przebiegł pies lub z głośnym krzykiem i śmiechem mignęła gromadka bawiących się dzieci. Wogóle był to widok wesoły, przyjemny.
Gdy tak wyglądał przez dłuższy przeciąg czasu, usłyszał wpobliżu głośne ziewnięcie. Z początku myślał, że to szyldwach i, przybliżywszy twarz do samej kraty, wyjrzał na ścieżkę, po której wzdłuż skrzydła gmachu miarowo chodził żołnierz. Lecz tam nie widać było nikogo, a głośne chrząknięcie skierowało uwagę jego wbok ku sąsiedniemu oknu:
— Kto tam? — szepnął cicho, wstrzymując bicie serca.
— To ja — Wolski. A pan z pod którego numeru? — padła dość głośna odpowiedź.
— Z pod 34.
— Kiedy was przenieśli? Bo on stał pusty. I skąd?
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/154
Ta strona została przepisana.