Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Dziś w nocy. Mnie codzień przenoszą.
— Jakto codzień?! Poco?...
— Nie wiem. W czasie snu!...
— Ach, łotry!... Cóż to za nowa sztuka Dona Pedro!...
— Budzili mnie. Może chcieli mnie nastraszyć!...
— A wy nie dawajcie się, protestujcie...
— Jak protestować? A kto ten Don Pedro!...
Rozmówca roześmiał się.
— A no nikt inny, jak nasz czcigodny Aleksander Aleksandrowicz Aleksandrow — naczelnik więzienia...
— Dlaczegóż on Don Pedro?... — pytał się zaciekawiony Gawar. W tej chwili jednak dobiegł go na korytarzu lekki szelest, który zbliżał się ku jego drzwiom. Ledwie zdążył zeskoczyć z okna, zazgrzytały rygle i drzwi szeroko otwarły się; na progu stanął żandarm i podejrzliwie groźnie spoglądał na zmieszanego, opartego o ścianę pod oknem młodzieńca.
— Do kancelarji!... — mruknął grubjańsko.
— Aha, to pewnie... za nocną awanturę!... — pomyślał Gawar. — Ha, trudno! Niech będzie, co chce!... Będę protestował!...
Szedł podniecony, gotując się w myśli do gorącej dyskusji.
Znalazł się niebawem, jak w pierwszym dniu, przed tym samym stołem, okrytym suknem zielonem, za którym siedział na wielkim fotelu ten sam mały kapitan żandarmski.