— Niech pan siada! — zwrócił się do niego tym razem dość grzecznie, wskazując na stojące naprzeciwko krzesło.
Nachmurzona twarz Gawara złagodniała cokolwiek.
— Jakże się pan czuje?... Zdrów pan?
— Zdrów. Prosiłbym o książki...
— Książek dać nie mogę. Pana śledztwo jeszcze nie zakończone... Kiedy przyjdzie czas, to pan książki dostanie. A tak poza tem zadowolony pan?
Gawar milczał.
— No co?... Rozumie się, że w więzieniu zupełnie dobrze być nie może, ale przyznać musicie, że żywią was dobrze, że cele macie suche i ciepłe, spacery...
— Nie mam spacerów!...
— Przyjdzie i to, przyjdzie!... Wszystko przyjdzie. Władza o wszystkiem myśli, o wszystko się troszczy, żeby było jak najlepiej. Oto, tu przysłano panu bieliznę i trochę jedzenia...
Wskazał ręką na leżącą na rogu paczkę. Gawar zerwał się i szybko ku niej rękę wyciągnął.
— Poczekaj, młodzieńcze, tutaj przedtem podpisz. Złożono na twoje imię pięć rubli, a że z dawnych pozostał jeden, więc razem sześć!...
— Jakto jeden?... — bąknął zdumiony Gawar.
— Przecież część kazałeś przepisać na tego tam... ach, zapomniałem...
— Antoniego Musiałowskiego... — podpowiedział Gawar.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/156
Ta strona została przepisana.